Opowiem Wam bajkę...
...ale nie będzie to miało nic wspólnego z uzależnieniem dachowców od nikotyny. Wspomnę za to o niegroźnej przypadłości, która towarzyszy mi od dziecka (lub wczesnej młodości, bij zabij - nie pomnę).
Chodzi mi o małe krostki z tyłu ramion i od czasu do czasu na udach. Przez lata nikt się nimi nie przejmował (włącznie ze mną). Słyszałam od czasu do czasu od laików, że to potówki (!). Bardzo śmieszne. Kto bloga mego czyta, że przynajmniej od kilku lat szoruję się sumiennie dwa razy dziennie (plotek o tym, że mam czas w dzień bezwstydnie leżeć i pachnieć, nie zdementuję). Mimo to krostki żyją sobie ze mną w symbiozie. Wiecie, nie swędzą, o sweter nie haczą, więc z mojej strony jest total wyluzka. Ale mąż, zatroskany o mój ciałokształt, agitował, bym wybrała się do dermatologa, bo mnie po ciąży rzekomo zakropiło okropnie.
Z ciekawości wypytałam internistkę, czym to leczyć. Usłyszałam, że to nieuleczalne :-) Niezrażona postanowiłam przejrzeć internet. Diagnoza: rogowacenie okołomieszkowe.
Faktycznie wyleczyć nie można, ale za to można systematycznie pielęgnować.
Czym? Różnie. Pomagają m. in. peelingi i maści z witaminą A i z mocznikiem. Poczytajcie w sieci o symptomach, a nuż macie i nie wiecie.
Dziękuję za uwagę.
Tagi: pielęgnacja, skóry